AktualnościWażneZagranica

Exkursion 3: Holandia

W zasadzie od samego początku wiadomo było, że młoda – ale prężnie działająca – impreza pod marką „Exkursion” odbędzie się po raz trzeci. Pytaniem było tylko „gdzie” – Berlin, choć nadal miał przed nami wiele do odkrycia, był już chyba zbyt ogranym miejscem. Potrzeba było czegoś nowego… i tu właśnie w sukurs przyszli nam holenderscy skauci, którzy – wyciągając do nas pomocną dłoń – udostępnili bazę w całkiem ładnej podmiejskiej okolicy Rotterdamu.

Oczywiście, najpierw trzeba było się tam dostać. Nie opiszę tutaj przygód, jakie spotkały ekipy podróżujące do Szczecina, choć na pewno były by to historie nie mniej ciekawe niż nasz wyjazd. PKP nie ustaje bowiem w zapewnianiu nam (najczęściej niezapowiedzianych) atrakcji, o czym przekonał nas los patrolu z Warszawy który – z zupełnie niezależnych od nich przyczyn – nie mógł zjawić się punktualnie na miejsce zbiórki. W każdym razie, w okolicach północy nasz transport całkiem żywo kierował się już ku zachodniej granicy, z wszystkimi uczestnikami na swoich miejscach. O samej podróży powiedzieć można niewiele – standardowy, przesuwający się za oknem krajobraz, być może z większą ilością wiatraków. Pierwszy zgrzyt – i to całkiem dosłowny – pojawił się w momencie dotarcia na bazę. Trzeba tutaj wspomnieć o jednej rzeczy: Holandia to kraj kochający wodę. Tak bardzo, że poboczem uliczek w podmiejskiej dzielnicy biegły niewielkie kanały, a do większości posesji prowadziły niewielkie i dość wąskie mostki. Z kolei nas do Rotterdamu prowadził dość spory i szeroki autokar. Konfrontacja tych dwóch obiektów nie wyszła na dobre – wehikuł nie tylko utknął, ale przechylił się tak niefortunnie że zablokowało luk bagażowy z większością plecaków. Na szczęście kryzys udało się zażegnać, bagaże odzyskać (inaczej harcerze spali by pod gołym niebem), a gościnność skatów bardzo szybko zatarła pierwsze wrażenie.

Sama baza była dość… zaskakująca. Z jednej strony można było poczuć się jak na typowym obozie – dookoła namioty, las i szumiąca trawa. Jednak wystarczyło tylko unieść trochę głowę, by zza linii drzew pokazały się nam zarysy bloków i – jakże by inaczej – logo Macdonalda. Taki las w środku miasta – początkowo można było się poczuć lekko dziwnie, ale potem można było się do tego przyzwyczaić. Bliskość cywilizacji była też dość praktyczna – przy pewnej dozie samozaparcia można na piechotę dojść do śródmieścia Rotterdamu, choć znacznie wygodniej było metrem. Otoczenie bazy patrole zbadały już pierwszego dnia – w zamierzeniu miała to być „bliska okolica”, choć nie brakowało śmiałków którzy na własnych nogach dotarli w okolice centrum. Doceniając ich poświęcenie, kadra przygotowała posiłek dla powracających ze zwiadu. Drugiego dnia wszystkich czekała główna atrakcja rajdu: fabularyzowana trasa, wiodąca uczestników przez ulice, uliczki i zaułki Rotterdamu. Zasady były proste: na podstawie otrzymanych fragmentów historii trzeba było namierzyć miejsce i potwierdzić obecność zdjęciem. Jeśli jakiś fragment sprawiał trudność, każdy z patroli dostał też zalakowane koperty z odpowiedziami – jednak otwarcie każdej z nich oznaczało ujemne punkty. Do tego dochodziły jeszcze „zadania poboczne” – lub, z angielska, achievmenty – które wymagały od uczestników kreatywnego podejścia do opisanych tam zadań. Szczególne uznanie – jeśli wierzyć relacjom uczestników – zdobyła fabularyzowana historia, opisująca losy tajemniczego klejnotu „Gołębicy”. Kreatywny czynnik, który za nią (jak również za tym artykułem) stał spotkał się z dużą ilością pochwał, choć – oczywiście – nie brakowało też gratulacji pod adresem pozostałych organizatorów. W każdym razie: dzień drugi również zakończył się obozem pełnym zadowolonych uczestników.

Trzeci dzień naszego pobytu rozpoczęło zwiedzanie całej Holandii… w parku miniatur. Niestety, ograniczenia czasu i finansów sprawiły, że był to jedyny sposób by uczestnicy mogli zapoznać się z bogactwem tego kraju. Być może za rok zobaczymy to w pełnowymiarowej wersji, ale na razie zostaje tylko Madurodam. Chociaż trzeba przyznać, że ciekawie wykonane (i nierzadko interaktywne) miniatury same w sobie były warte zobaczenia. Kolejną z atrakcji miało być wyjście do skansenu, jednak niezależne przyczyny zmieniły te plany. Zamiast tego – ku uciesze samych uczestników – pozostały czas przeznaczono na zwiedzanie samej Hagi. Albo – co też wybrała część – opalanie i wylegiwanie się na pobliskiej plaży. Kwestię wyboru mniej lub bardziej aktywnego wypoczynku każdy z patroli rozpatrzył we własnym zakresie, jednak wszyscy wrócili o czasie i autokar zabrał nas z powrotem na bazę. Czekała nas tam – z czego każdy zdawał sobie smutno sprawę – ostatnia noc spędzona w tym miejscu. Niektórzy postanowili zagłuszyć smutek nocnymi śpiewami przy ognisku, szczególnie że dołączyli do nas zagraniczni goście. Nota bene, całkiem spodobały im się nasze harcerskie piosenki. Jak stwierdził jeden z nich, w Holandii rzadko się zdarza aby tyle osób umiało grać na gitarze. W końcu jednak noc zmogła najbardziej wytrwałych (a przynajmniej autora tego tekstu, który więcej opisać nie może).

Czwarty dzień przeznaczony był na zwiedzanie, i to dwóch różnych miejsc. Z jednej strony Rotterdam – co prawda odwiedzony już drugiego dnia – z drugiej możliwość (krótkiego, ale zawsze) zwiedzenia Amsterdamu. Większość (w tym i autor) wybrała to pierwsze, co oznacza że o wyprawie do stolicy Niderlandów powiedzieć mogę niewiele. O siedemnastej zaczęło się generalne składanie obozowiska i pakowanie się na powrót. O 19 ostatecznie pożegnaliśmy Rotterdam i Holandię, świnkę Betsy (która od pierwszego dnia podbiła serca uczestników) i wszystkie miejsca które odwiedziliśmy w czasie rajdu. Zbliżał się czas powrotu do Polski i czekania na nowe Exkursion…

Wojtek Taraciński

foto: Julia Świdroń

Chcesz więcej? Zajrzyj do pełnego albumu zdjęć na Facebook’u.